…albo raczej musiałem spowolnić. Przyjście na świat Filipa wywróciło trochę w moim względnie poukładanym świecie ale też spowodowało, że zacząłem mieć czas na inne rzeczy. Jak zapewne większość tych którzy prowadzi firmę, zdaję sobie sprawę że praca u siebie, na własny rachunek, to praca prawie 24h. Urlop bywa rzeczą dość… płynną… nieokreśloną. Urlopem może się stać wolny weekend - dla wielu etatowców przywilej dla nas bywa luksusem.
Z zewnątrz wygląda to dość fajnie. Pewien rodzaj niezależności, swoboda działania a niekiedy więcej swobody finansowej. Od kuchni to już wygląda troszeczkę inaczej. Nienormowany czas pracy, dwudniowa nieobecność w biurze to tydzień zaległości w nadganianiu zamówień i dobre miesiące przeplatają się z tymi katastrofalnymi. Bądź co bądź nigdy nie zrezygnowałbym z takiego życia.
Wilk w owczej skórze - jedna z ulubionych przytulanek Filipa.
Przez jakieś dwa miesiące po urodzeniu Filipa nie mogłem się w tym wszystkim trochę połapać. W końcu taki mały człowiek potrzebuje swoich drzemek, ciszy, spokoju i pewnej regularności o którą często bardzo trudno. Początkowo połączenie tych dwóch odmiennych światów wydawało mi się wręcz niemożliwe. Przed oczami miałem osiemnastogodzinny dzień pracy od poniedziałku do niedzieli oraz ciągłą walkę z niewyspaniem. Teraz z perspektywy 10 miesięcy, muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego jak udało się nam to wszystko uporządkować. Efektem tego jest czterodniowy tydzień pracy. W ciągu tych dni pracuje się dużo, intensywnie ale tym samym bardziej wydajnie.
Do codziennych, porannych rytuałów zaraz obok przygotowywania owsianki doszło zaparzanie kawy. Codzienna potrzeba wypicia małej czarnej jest na tyle duża, że chcąc nie chcąc trzeba się skupić nad tym aby w smaku była perfekcyjna. Nie da się tego zrobić na kolanie czy w ciągu kilku sekund. Zagotowanie wody, zmielenie kawy, preinfuzja i zrobienie naparu trwa…
Podczas gdy reszta rodziców robi kurs w górę i dół głównej ulicy my zasuwamy w pole albo głęboko w las.
Kolejną rzeczą jaką zacząłem robić to powrót do zdjęć. Korzystając ze spacerów z Filipem zapuszczam się w różne miejsca gdzie wózek jest swoistą tarczą - nikt się nie czepia młodego taty z aparatem. Zabieranie ze sobą aparatu stało się ponownie moim nawykiem, a wyszukiwanie kadrów moim sposobem na medytację.
Kolejne drzewo do kolekcji.
Walka z przyzwyczajeniem siedzenia przy komputerze została zakończona. Wcześniej tworzyłem swoje ilustracje spędzając dzień siedząc przed komputerem, mniej lub bardziej produktywne. Teraz siadam do niego z gotowym już pomysłem. Potrzeba jeszcze lepszego gospodarowania czasem okazała się być wymogiem przy tak małej ilości czasu spędzonych w biurze. Mimo tego całego slow life, nadal są momenty w których człowiek wkurwia się na czym świat stoi. Ale jednak to takie dni sprawiają, że człowiek zastanawia się nad tym co jeszcze można zmienić, poprawić, co dopracować i w którą stronę kierunkować energię. Nie byłem, nie jestem i chyba nigdy nie będę człowiekiem który stara się by osiągnąć linię prostą w swoim życiu. By każdy dzień wyglądał tak samo i wiedział co będzie robić za rok czy dwa lata. Lubię tę sinusoidę która mi towarzyszy każdego dnia.
0 komentarze: